Sprawa Kazka Grenia i jego 12 biletów, sztucznie wykreowana „Greń gate”, została w minionych dniach i tygodniach rozdęta przez media do granic absurdu. Nie dajmy się jednak zwariować; zajmijmy się tym, co dla naszej piłki naprawdę istotne.
Półfinał Pucharu Polski unaocznił wyraźnie dziwne i asportowe działania, kreujące te rozgrywki. Rozstawianie drużyn, tworzenie drabinek – co w konsekwencji skutkuje z góry założonym finałem – odziera je z nimbu nieprzewidywalności, brutalnie kasuje łut szczęścia w losowaniu. Nie robi tego żadna poważna federacja piłkarska w Europie. A nasi królowie PR-u – i owszem…
Miało to doprowadzić – i doprowadziło – do jedynie słusznego rozstrzygnięcia, jedynie słusznej pary finałowej. Zaprzyjaźnione „Jarząbki” będą teraz dęły w trąby, waliły w klawiatury i sławiły wielkość nowej piłkarskiej rzeczywistości. Tymczasem idiotyczny regulamin rozgrywek ligowych, zabierający punkty zdobyte na boisku, a teraz manipulowanie Pucharem Polski, mają jeden wspólny cel; jak mawiał klasyk: kasa, misiu, kasa… Znowu odtrąbiony zostanie wielki sukces organizacyjny, a piłkarski SKOK Warszawa wzbogaci się o kolejne miliony. Ale czy o to powinno chodzić?
Ten misterny plan o mały włos nie został zburzony przez ambitnych chłopców ze Stargardu Szczecińskiego. Ale w końcu nie dali rady…
Do Poznania ze swą świtą przyjechał polski król futbolu; po spotkaniu, pocieszał, przytulał, i nawet do Warszawy zaprosił! Pewnie pokaże chłopakom metro, a i sznycla z buraczkami postawi… Ludzki pan!
Prócz niego, był jeszcze jeden „bohater” meczu przy Bułgarskiej. To Gil; Paweł Gil. Ten facet co tydzień udowadnia kibicom, że jest administratorem, nie sędzią. Nie czuje tego, co robi, wyuczone formułki przekłada na zdarzenia boiskowe, z wielką szkodą dla widowiska. Nie zauważył – nie chciał widzieć? – uderzenia w twarz przez Keitę jednego z piłkarzy Błękitnych, co powinno skutkować oczywistą czerwoną kartką dla lechity. Szczytem osiągnięć rozjemcy było za to usunięcie z boiska już w pierwszej fazie meczu zawodnika ze Stargardu. W ten sposób wypaczył mecz – i całe rozgrywki. Jestem jednak spokojny: szef sędziów – i jego cudowny laptop – udowodnią, że wszystko było de iure. Szkoda tylko, że de facto się nie zgadza… Tym bardziej jednak nurtuje mnie jedno pytanie, które pewnie pozostanie bez odpowiedzi: czy ten sędziowski nieudacznik jak zwykle nie wiedział, co robi, czy jednak tym razem wiedział aż za dobrze?
Dalej więc nasza piłkarska rzeczywistość skrzeczy, tylko nie wszyscy chcą to słyszeć. Fasada wygląda pięknie, 2 maja na Stadionie Narodowym znowu pomalują ją w różowe barwy. Trzeba by jednak zaglądnąć pod tę różową warstwę zewnętrzną. A tam, hm… Tona kitu?
Autor: Zbigniew Koźmiński